Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/50

Ta strona została przepisana.

wybujałe dni i tygodnie życia, widziane poprzez szaleństwo wspaniałych momentów, trzeba zapłacić skróconem życiem z bezlitosnym lichwiarskim dodatkiem.
Chciwość wrażeń i przezwyciężanie — są tak jak stare wrogi — ogień i woda. One muszą się wzajem nie unicestwiać. Nie mogą istnieć solidarnie. I chociaż John Barleycom jest potężnym czarodziejem jakim może być, jest on również wielkim niewolnikiem chemji organicznej, tak jak my, żywi, podlegamy śmierci. Płacimy za każdą podnietę nie dlatego, że John Barleycom umie pośredniczyć, lecz że walczy z nami o natychmiastową zapłatę. On może prowadzić nas na wyżyny, ale utrzymać nas tam nie może, inaczej, musimy być ofiarami jego. I to jest nie ofiara, ale zapłata za szalone harce według fujary John’a Barleycom.
Wszystko to powyżej powiedziane jest mądrością poniewczasie. Nie było to wiadome czternastoletniemu chłopcu, który siedział w kajucie Idler’a w towarzystwie harpunnika i marynarza, którego nozdrza drażnił zapach gumiaków, i ryczącego w chórze: „Yankee ship come down the river — pull, my bull boys, pull!”[1]

Roztkliwialiśmy się, mówiliśmy i krzyczeliśmy wszyscy razem. Posiadałem wspaniały organizm, żołądek mój mógł strawić żelazo, wobec czego ja

  1. gwara brukowa w tłum.: „Statek jankesów nadpływa rzeką — ciągnijcie, bycze chłopaki, ciągnijcie!”