Strona:Jack London - John Barleycorn.djvu/92

Ta strona została przepisana.

wane na ich łódź, wypadek ten musiał być uświęcony dalszą pijatyką.
W międzyczasie przybywali inni goście, i wkrótce znaleźliśmy się w tłumie, składającym się z wielu narodowości o różnych temperamentach, wszyscy, naturalnie, podnieceni, i za sprawą John’a Barleycom zrzucający z siebie ostatnie pozory. Stare kłótnie odżyły, dawne nienawiście wybuchnęły. Bójka wisiała w powietrzu. Każdy z robotników dokowych przypomniał sobie jakąś urazę do któregoś z marynarzy, i vice-versa, albo jakiś pirat przypomniał sobie, lub też jemu przypomnieli i pięście się zaciskały, a inni nie pozostawali dłużni. Każda bójka powodowała nową kolejkę, podczas której kombatanci pomagali, robili zakłady, ściskali się i przysięgali sobie dozgonną przyjaźń.
Taką właśnie chwilę wybrał Soap Kennedy, aby upomnieć się o starą koszulę, którą pozostawił na Reindeerze podczas podróży z Clam’em. Stanął po stronie Clam’a w bójce z Nelsonem. Naturalnie, że i on nie był trzeźwy po odwiedzinach w lokalu „St. Louis House”; przecież to John Barleycom przywiódł go tam, na piasczysty cypel w sprawie owej starej koszuli. Nie wiele trzeba było słów i rozpoczęło się szamotanie. Zatoczyli się obaj z Nelsonem na szpic Reindeera i Soap Kennedy zaledwie uchylił się przed rozbiciem mu czaszki żelazną sztabą przez wściekłego French Frank’a, wściekłego, ponieważ człowiek o zdrowych dwóch rękach zaatakował człowieka o jednej chorej ręce. (Jeżeli Reindeer do tej pory jeszcze żegluje, pozostały