Strona:Jack London - Wyga.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

Krótki biegiem podskoczył ku rzeczce. W pięć minut później wrócił. W odpowiedzi na pytające spojrzenie Joy kiwnął potakująco głową. Bez słowa usiadł na pniu i siedział tak, patrząc uporczywie na śnieg przed swojemi kierpcami.
— Niema co — trzeba zwinąć obóz i wracać do Dawsonu — rzekł Kurzawa, zabierając się do zwijania koców.
— Bardzo mi przykro, Kurzawa — odpowiedziała Joy — to wszystko przeze mnie.
— Nie szkodzi — odpowiedział — to się zdarza.
— Ale to moja wina, tylko moja, powtarzała uporczywie. Wiem, że tatuś wytyczył dla mnie dział niedaleko działu odkrycia, dam panu swój dział.
Potrząsnął przecząco głową.
— Krótki! — prosiła.
Krótki potrząsnął głową i zaczął się śmiać.
Był to kolosalny śmiech. Chichot i coraz to nowe wybuchy śmiechu zamieniały się w rozgłośne rżenie.
— Nie myślcie, że to atak histeryczny — tłumaczył, — czasami istotnie bajecznie się bawię. I oto właśnie taki wypadek.
Przypadkiem spojrzał na miskę ze złotem. Podszedł ku niej i kopnąwszy ją z powagą rozsypał złoto.
— Nie nasze — rzekł — należy do tego cymbała, którego wczoraj o pięćset stóp odsadziłem. A do mnie należy czterysta dziewięćdziesiąt stóp gruntu... który jest jego gruntem. Chodźmy, Kurzawa. Kuśtykajmy znowu do Dawsonu. Ale gdybyś mnie chciał zabić, wiedz, że ani palcem nie ruszę.