— Akwaforty, obrazy, wachlarze — wtrącił z uporem Kit.
— Jesteś bazgracz i knociarz! Cóżeś ty za obrazy namalował? Brudne akwarele i kicze jak zmory. Nic nigdy nie wystawiłeś nawet tu, w San Francisco.
— Oho, zapomina wuj, że w przedpokoju klubu wisi jeden mój obraz.
— Bohomaz!!! A muzyka? Ta twoja kochana zwarjowana matka wydawała setki na twoje lekcje. A ty przepartoliłeś wszystko i do niczego nie doprowadziłeś. Żebyś kiedy choć pięć dolarów zarobił akompaniowaniem byle komu na koncercie! A twoje piosenki — warjactwa, których nikt nie chce drukować, a które śpiewa tylko banda ogłupiałych „nadludzi”.
— Wydałem przecie książkę — te sonety, pamięta wuj? — bronił się Kit miękko.
— Ile cię to kosztowało?
— Jakieś paręset dolarów.
— Czego jeszcze dokazałeś?
— Wystawiłem sztukę plain-airową na werandzie klubowej.
— I cóżeś zyskał?
— Sławę!
— I to ty, który umiesz pływać i próbowałeś jeździć konno!
John Bellew postawił szklankę z niepotrzebną gwałtownością.
— No i cóżeś ty wart? Ładnie was wychowują. Na uniwersytecie nawet w piłkę nożną nie grałeś. Nie wiosłowałeś. Nie — —
Strona:Jack London - Wyga.djvu/12
Ta strona została uwierzytelniona.