Strona:Jack London - Wyga.djvu/137

Ta strona została uwierzytelniona.

wistość lecz cienie jakichś snów. Trudno mu było uwierzyć, że kiedykolwiek żył życiem innem niż życie pustyni, a jeszcze trudniej przychodziło mu pogodzić się z faktem, że kiedyś mógł brać udział w lekkomyślnem i pustem życiu miejskiej cyganerji. Samotny, nie mając nikogo, do kogoby mógł się odezwać, myślał dużo, głęboko i poprostu.
Przerażało go teraz marnotrawstwo lat spędzonych w mieście, taniość szkolnej i książkowej filozofji, zuchwały cynizm pracowni i gabinetów wydawców, wreszcie żargon spekulantów w klubach. Żaden z nich nie miał pojęcia ani o pożywieniu, ani o śnie, ani o zdrowiu; prawdopodobnie nigdy nie czuli żądła prawdziwego apetytu, ani błogiego bólu zmęczenia, ani szybkiego krążenia oszalałej bujnej krwi, gryzącej całe ciało jak wino, kiedy dzieło zostało dokonane.
A przecież przez cały czas ten piękny, mądry, spartański Kraj Północny wciąż istniał a on nic o nim nie wiedział. Dziwiło go, że mimo tak silnych wewnętrznych skłonności do tego życia nigdy nie słyszał najcichszego jakiegoś wewnętrznego wezwania, nigdy nie próbował nawet szukać. Ale i to zagadnienie po pewnym czasie rozwiązał.
— Uważasz, Bury, ja już wiem.
Pies szybkim pojednawczym ruchem podniósł naprzód jedną przednią łapę, potem drugą, owinął je kosmatym ogonem i uśmiechnął się do niego poprzez ogień.
— Herbert Spencer miał około czterdziestu lat, kiedy wreszcie doczekał się wizji swej najpro-