Strona:Jack London - Wyga.djvu/144

Ta strona została uwierzytelniona.

— Że jesteście w błędzie, jeśli sądzicie, że to ja zabiłem tego człowieka — odpowiedział Kurzawa.
Jeden z podróżnych krzyknął nagle. Przyglądając się ścieżce, znalazł ślady Kurzawy w miejscu, gdzie on szukał schronienia na brzegu. Czemprędzej podzielił się tem spostrzeżeniem z towarzyszami.
— Dlaczego zabiliście Joye Kinade’a? — zapytał Czarnobrody.
— Mówiłem wam, że to nie ja — — zaczął Kurzawa.
— E, szkoda gadania. Złapaliśmy was na gorącym uczynku. Na prawo od tego miejsca zjechaliście z drogi, słysząc, że nadjeżdża. Zaczailiście się za drzewami i zamordowaliście go skrytobójczo. Strzał na krótki dystans. Nie mogliście chybić. Pierre, idź i przynieś jego strzelbę.
— Moglibyście pozwolić mi powiedzieć, jak to było — zauważył Kurzawa.
— Stulcie pysk — syknął Czarnobrody. — Mojem zdaniem całą historję opowie najlepiej wasz karabin.
Wszyscy przyglądali się karabinowi Kurzawy, wyrzucając naboje, licząc je, badając zamek i wylot lufy.
— Jeden strzał — oświadczył Czarnobrody.
Pierre nozdrzami drżącemi i rozszerzonemi, jak u jelenia, wąchał zamek.
— Tu było niedawno strzelać — rzekł.
— Kula trafiła go ztyłu — powiedział Kurzawa — a on w tej chwili zwrócony był do mnie twarzą. Sami widzicie, że strzał padł z drugiego brzegu rzeki.
Po chwili namysłu Czarnobrody potrząsnął głową.