Czy myślicie, że wlokłem go tu całą drogę poto, by go zlinczowano? Ani mi się śni. To potrafiłbym zrobić sam, kiedym go złapał. Przywiozłem go tu poto, aby wydano na niego sprawiedliwy i bezstronny wyrok i, jak Boga kocham, musi być wydany wyrok sprawiedliwy i bezstronny. On sam jest skrępowany, zdrów i nic mu nie grozi. Przywiążcie go do ławki i niech tak leży do rana, póki nie zrobimy nad nim sądu.
Kurzawa zbudził się. Lodowato zimny strumień powietrza świdrował mu ramię, kiedy leżał obrócony do ściany. Gdy go przywiązywano do ławki, takiego przeciągu jeszcze nie było. Teraz jednakże prąd powietrza z zewnątrz, wciskając się w rozgrzaną atmosferę chaty z ciśnieniem pięćdziesięciu stopni poniżej zera, był wyraźną wskazówką, że ktoś wydłubał mech, służący jako spoidło między belkami. Kurzawa przysunął się tak blisko, jak tylko mu na to więzy pozwalały i, wyciągnąwszy szyję, jak mógł najdalej, przytknął usta do szpary.
— Kto to? — szepnął.
— Breck — brzmiała odpowiedź. — Uważajcie, żebyście nie narobili hałasu. Dam wam nóż.
— Poco? — odpowiedział Kurzawa. — Nie mógłbym go użyć. Mam ręce skrępowane na plecach i przywiązane do ławy. Pozatem nóż przez tę szparę nie przejdzie. Ale coś trzeba zrobić. Widzę, że te draby chcą mnie powiesić, a chyba nie przypuszczacie, żebym ja zabił tego człowieka.