Strona:Jack London - Wyga.djvu/15

Ta strona została uwierzytelniona.

larzy? Czyż więc moja wina, że nie zaznałem, co to trud w pocie czoła?
Starszy pan spojrzał na swego siostrzeńca z nietajonym wstrętem. Cierpieć nie mógł tych łagodnych wymówek wiecznie pobłażającej sobie lekkomyślności.
— Dobrze. Mam właśnie zamiar urządzić sobie tak zwane przez ciebie „męskie“ wakacje. Gdybym cię tak zaprosił i chciał wziąć ze sobą?
— Muszę stwierdzić, że zaproszenie jest poniekąd spóźnione. A dokądże to wuj się wybiera?
— Hal i Robert jadą do Klondike. Mam zamiar odprowadzić ich przez Przełęcz do Jeziora a potem wrócić.
Nie mógł mówić dalej, bo młody człowiek skoczył i chwycił go za rękę.
— Mój zbawco!
W Johnie Bellew zbudziło się natychmiast podejrzenie. Nie śniło mu się nawet, aby jego zaproszenie mogło być przyjęte.
— Nie myślisz chyba na serjo? — rzekł.
— Kiedy wyruszamy?
— Będzie to ciężka przeprawa. Będziesz zawadzał.
— Nie, nie będę. Będę pracował. Nauczyłem się pracować, odkąd jestem w „Fali”.
— Każdy musi wziąć ze sobą żywność na cały rok. Tobołów zwali się tam tyle, że tragarze indyjscy nie będą w stanie ich przenieść. Hal i Robert będą musieli sami transportować całe swoje wyekwipowanie. Jadę z nimi — aby im w tem pomóc. Jeśli chcesz jechać z nami, musisz też pomagać.