jeszcze raz na złoto, leżące na stole i powziął postanowienie.
— Ucieczka na nic się nie zda! — rzucił Kurzawie przez ramię. — Zwłaszcza, że ja pożyczę sobie od was psy.
— A cóż to znów takiego? Może znowu jedna z tych przeklętych gonitw — zapytał stary traper kłótliwym i skarżącym się falsetem, gdy krzyki mężczyzn i skomlenie psów zmąciły ciszę izby.
— Rozumie się — odpowiedziała Lucy. — W życiu swojem nie widziałam takiego złota. Pomacajcie, dziadku!
Starzec wziął do ręki wielką bryłę.
Wcale mu nie zaimponowała.
— Kiedyś, zanim ci opętani górnicy tu przyszli i zaczęli płoszyć zwierzynę — skarżył się, — to był kraj, w którym można było dużo futer upolować.
Drzwi otwarły się naraz i do izby wszedł Breck.
— Doskonale! — rzekł. — Nas czworo, oto wszystko, co zostało w obozie. Mojemi śladami zajadą w górę Stewarta na czterdzieści mil, a przy największym pośpiechu nie będą mogli wrócić z tej okrężnej wycieczki prędzej jak za pięć do sześciu dni. Mimo wszystko, Kurzawa, najwyższy czas żebyście ruszyli w drogę.
Breck przyłożył swój nóż myśliwski do jego więzów.
— Przypuszczam, że pani nie będzie miała nic przeciwko temu — rzekł ze znaczącą grzecznością.
— Jeśli tu ma się odbywać znowu jakaś strze-
Strona:Jack London - Wyga.djvu/159
Ta strona została uwierzytelniona.