Strona:Jack London - Wyga.djvu/174

Ta strona została uwierzytelniona.

Każdy przemyśliwał nad zagadnieniem, w jaki sposób będzie mogło przejechać tak ciasną drogą czterdzieści sanek i trzysta psów.
— Ha! — rzekł Krótki — zrobi się tu taka galareta, jakiej na świecie nie widziano. Nie widzę innego sposobu, Kurzawa, prócz siły, potu i jazdy naprzód za wszelką cenę. Gdyby cała rzeczka była jedną ślizgawką, nie zmieściłoby się tu obok siebie więcej sanek jak dwanaście. Już teraz widzę, że zanim ruszycie w drogę, przyjdzie do bójki. Jeśli ci kto wlezie w drogę, zostaw go mnie.
Kurzawa wyprostował się i zaśmiał się sucho.
— No, no, ja się na to nie zgadzam! — wykrzyknął jego wspólnik ze strachem. — Wszystko jedno co będzie, ale tobie bić się nie wolno. Z rozbitemi kostkami u rąk nie możesz kierować psami przez sto mil, a to cię niewątpliwie oczekuje, jeśli wleziesz komu w szczękę.
Kurzawa skinął głową.
— Masz słuszność, Krótki, mnie w tym wypadku ryzykować nie wolno.
— I zapamiętaj sobie — mówił dalej Krótki, — że przez pierwsze dziesięć mil główna rola należy do mnie, a ty masz lecieć naprzód, jak możesz najprędzej. Ja cię przerzucę przez Yukon. Potem wszystko zależy od ciebie i od psów. Słuchaj — wiesz jaki plan ma Schroeder? Umieścił swój pierwszy zaprząg w odległości ćwierci mili od jaru, aby móc go dojrzeć, kazał wywiesić zieloną latarnię. Wykiwamy go, ja jestem zawsze za kolorem czerwonym.