Strona:Jack London - Wyga.djvu/177

Ta strona została uwierzytelniona.

giem kamienistą płaszczyzną. Ludzie biegnący koło Kurzawy potykali się i przewracali, a on sam biegł chwilami na czworakach. W pewnej chwili Wielki Olaf, który biegł tuż przed nim, runął na ziemię tak, że mało go z nóg nie zwalił.
Górną żerdkę centralną wbijało się na samym skraju brzegu, poczem trzeba było biec nadół wzdłuż brzegu, przez zamarzniętą rzekę i znowu wgórę, brzegiem rzeki. Tu, kiedy Kurzawa piął się na brzeg, ktoś złapał go za nogę w kostce i ściągnął nadół. W migotliwem świetle odległego ogniska nie można było dostrzec, kto pozwolił sobie na taki „trick”. Ale Arizona Bill, którego to samo spotkało, zerwał się i wsadził swój kułak w twarz napastnika z taką siłą, że aż chlupnęło. Kurzawa, starając się stanąć na nogach, widział to i słyszał, zanim jednak mógł znowu poskoczyć ku brzegowi, czyjaś pięść zwaliła go napółogłuszonego w śnieg. Zerwał się, złapał tego człowieka i już chciał go huknąć w szczękę, gdy wtem przypomniał sobie przestrogę Krótkiego i pohamował się. W następnej chwili czyjeś padające ciało poderwało mu nogi tak, że znowu się przewrócił.
Był to przedsmak tego, co będzie, kiedy ścigający się dopadną sań. Ludzie sypali się ku drugiemu brzegowi i stosy ich piętrzyły się w krze. Całemi gromadami darli się na brzeg, z którego kupami ściągały ich ręce zawistnych współzawodników. Ciosy mnożyły się, z piersi tych, którzy nie stracili jeszcze tchu, wyrywały się przekleństwa, a Kurzawa, któremu naraz ni stąd ni zowąd stanęła