Strona:Jack London - Wyga.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

Biegł za sankami, trzymając się krótkiego sznura. Kurzawa nie widział go; nie widział nawet sań, na których leżał wyciągnięty jak długi. Ogniska dawno zostały za nimi, a teraz rwali przez wał ciemności z całym impetem, z jakim psy mogły się weń wbić. Ciemności te były tak gęste, iż zdawało się, że są lepkie.
Zataczając niewidzialną krzywiznę, Kurzawa uczuł, że wymija swego współzawodnika, i zprzodu doleciało go warczenie zwierząt i klątwy ludzi. Miejsce to zasłynęło później pod nazwą Marmelady Barnes‘a i Slocum‘a. Zaprzęgi tych dwóch ludzi były pierwsze, które wpadły na siebie, a na nie wjechało z całym pędem siedem bojowych psów Kurzawy. Nic dziwnego, że te ledwo napół oswojone wilki uległy podnieceniu, które tej nocy doprowadzało w Mono Creek do szału każdego bojowego psa. Psów Klondyke, do których kierowania nie używa się lejc, nie można zatrzymać inaczej jak tylko głosem, tak że tu nie było sposobu na poskromienie zapału bojowego, który nagle rozgorzał wśród ciasnych ścian wąwozu. A przez cały ten czas ztyłu wpadały w wir tej walki sanie jedne za drugiemi. Tych, którzy swe zaprzęgi zdołali niemal już z boju wyciągnąć, zasypywały nowe lawiny psów — a każde bydlę było dobrze wykarmione, wypoczęte i zdolne do boju.
— Tu trzeba prać, bić i walić naprzebój — ryknął Krótki do ucha swemu spólnikowi. — Ale ty uważaj na kostki u rąk. Syp naprzód a pyskobicie zostaw mnie.