Strona:Jack London - Wyga.djvu/20

Ta strona została uwierzytelniona.

się i z wysiłkiem zarzucił go sobie na plecy. W pierwszej chwili pomyślał, że to jest ciężar w sam raz dla niego. W następnej przyszedł do przekonania, że jednak w krzyżach jest słaby. Potem zaklął, a po pięciu nędznych minutach runął na brzemię, z którem się przed chwilą zmagał. Ocierając pot z czoła, ujrzał wśród gór rozmaitych worków Johna Bellew, przyglądającego mu się z zimnym, sarkastycznym uśmiechem.
— O Boże! — wykrzyknął apostoł hartu. — Oto z lędźwi naszych wyszło pokolenie słabeuszów. W szesnastym roku życia bawiłem się takiemi drobiazgami.
— O, bracie mej matki! — odpowiedział Kit. — Zapominacie, że mnie nie karmiono niedźwiedziem mięsem.
— I będę się bawił, choćbym miał lat sześćdziesiąt.
— Może mi wuj pokaże?
John Bellew pokazał. Prawda, że nie miał więcej jak czterdzieści osiem lat, ale pochyliwszy się nad workiem, zważył go, ujął dobrze aby nie stracić równowagi i, dźwignąwszy go, jednym ruchem stanął wyprostowany z workiem mąki na plecach.
— Chwyt, mój chłopcze, chwyt, i uważasz? — krzyże!
Kit z szacunkiem zdjął kapelusz.
— O, bracie mej matki! Jesteście cudownym okazem! Jak myślicie, potrafię się nauczyć tego chwytu?