poręczy, bez niczego, z wodą spienioną, na zaklęśnięciach pnia sięgającą wam do kolan. Kto zleci z pnia z workiem na plecach — przepadł. Musi utonąć.
— Doskonała dla mnie nowina! — odezwał się Kit.
A mówił to z otchłani wyczerpania swego prawie serjo, jak myślał.
— Topi się tam trzech do czterech ludzi dziennie — zapewniał go sąsiad. — Pomagałem raz w wyławianiu jednego Niemca. Znaleźliśmy przy nim cztery tysiące dolarów.
— Zachęcające, muszę przyznać — bąknął Kit, wstając z trudem i wlokąc się dalej.
On i jego worek fasoli stali się chodzącą tragedją. Ten worek przypomniał mu owego złośliwego staruszka, który siedział na karku Sindbada. Oto te szczególne, męskie wakacje! — myślał. — Niewola u O’Hary była słodką w porównaniu z niemi. Kilkakrotnie już nieledwie uwiodła go myśl, aby rzucić w krzaki worek z fasolą, okrążyć obóz, podkraść się to zatoki i tam wsiąść na pierwszy lepszy statek, idący w stronę cywilizacji.
Ale nie ustąpił. Gdzieś tam tkwiła w nim jeszcze jakaś resztka silnej woli i Kit wmawiał w siebie, że co drudzy potrafią, on także może. Powtarzał sobie to wkółko i wykładał niezrozumiale tym, którzy go mijali. To znowu, spoczywając, z zazdrością przyglądał się silnym, obładowanym jak muły Indjanom, dźwigającym znacznie większe ciężary niż on. Zdawało się, że oni nigdy nie odpo-
Strona:Jack London - Wyga.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.