W pewnem miejscu, gdzie lodowiec był bardziej stromy, ładunek zsunął się szybciej, poderwał mu nogi, zarzucił na siebie i poleciał wraz z nim nadół.
Ze stu wychodźców, uginających się pod brzemieniem ciężarów, stanęło, patrząc, co z tego wyniknie. Kit z całej siły wrzeszczał, ostrzegając ludzi, którzy też przystawali i schodzili mu z drogi. Na dole, na drugim krańcu lodowca, pokazał się mały namiot, który zdawał się lecieć ku Kitowi, z taką szybkością rósł mu w oczach. Kit wyminął ubitą ścieżkę, którą tragarze skręcali na lewo, i leciał polem świeżo spadłego śniegu, tak, że aż się za nim zakurzyło. Ale śnieg zahamował trochę pęd. Kit ujrzał, jak w pewnej chwili góra worków, na której jechał, runęła na namiot, zerwała boczne sznury, uderzyła w przednie płótna i wjechała do środka namiotu, wioząc go na górze worków. Namiot zatoczył się jak pijany, a Kit, owiany chmurą zimnego pyłu, znalazł się naraz twarzą w twarz ze zdumioną młodą damą, zawiniętą w koc, a która w Dyea nazwała go „chechaquo”.
— Widziała pani, jak się za mną zakurzyło? — spytał wesoło.
Rzuciła na niego pełne nagany spojrzenie.
— I co tu opowiadać o czarodziejskich kobiercach latających! — zachwycał się.
— Możeby pan usunął wreszcie ten worek z mojej nogi? — rzekła zimno.
Spojrzał i dźwignął się czemprędzej.
— To nie był worek. To był mój łokieć. Bardzo przepraszam.
Strona:Jack London - Wyga.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.