Strona:Jack London - Wyga.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

Informacja ta nie zmieszała panny, a jej chłód był wprost wyzywający.
— Całe szczęście, że mi pan nie przewrócił piecyka — zauważyła.
Idąc za jej spojrzeniem, spostrzegł przenośny piecyk żelazny, a na nim imbryk z kawą, koło której krzątała się młoda Indjanka. Wciągnął w nozdrza woń kawy i znowu zwrócił wzrok na pannę.
— Jestem „chechaquo” — zaznaczył.
Niezadowolony wyraz jej mówił mu, że uważa go tu za zbytecznego. Ale Kit był bezczelny.
— Wyrzuciłem już swoje żelazo śmiercionośne! — dodał.
Dopiero wówczas poznała go i oczy jej błysnęły.
— Nigdybym nie przypuszczała, że pan zajdzie tak daleko! — oświadczyła.
Ale on znowu chciwie wciągnął w nozdrza powietrze.
— Jak Boga kocham — kawa!
I zwróciwszy się ku niej, rzekł wprost:
— Dam sobie odciąć mały palec — proszę, niech pani tnie choćby zaraz! Zrobię, co pani zechce. Zostanę pani niewolnikiem na rok i dzień, czy na jak długo pani będzie chciała, jeśli mi pani da filiżankę kawy.
Przy kawie przedstawił się jej i dowiedział się, z kim ma do czynienia. Nazywała się Joy Gastel i należała do rodziny kolonistów, osiadłych tu oddawna. Urodziła się na etapie poczty handlowej nad Great Slave i jeszcze jako małe dziecko wędrowała wraz z ojcem przez Góry skaliste nad Yukon.