Strona:Jack London - Wyga.djvu/43

Ta strona została uwierzytelniona.

Kit podał mu rękę.
— Wychowano was na niedźwiedziem mięsie? — zapytał.
— Myślę! — brzmiała odpowiedź. — Choć prawdę mówiąc, pierwszem mojem pożywieniem było bawole mleko, o ile mogę sobie to dziś przypomnieć. Siadajcie i wsuńcie coś. Nasi chlebodawcy jeszcze śpią.
Kit, mimo że był po śniadaniu, siadł pod płótnem i zjadł śniadanie drugi raz z bajecznym apetytem. W ciężkiej, wywołującej szybką przemianę materji pracy całych tygodni wyrobił sobie wilczy żołądek i apetyt. Mógł jeść wszystko w dowolnej ilości, nie czując nawet trawienia. Krótki był rozmowny i nastrojony pesymistycznie. Kit dowiedział się od niego nieoczekiwanych szczegółów o chlebodawcach, szczegółów, nie wróżących bynajmniej szczęśliwej podróży. Tomasz Stanley Sprague był początkującym inżynierem górniczym i synem miljonera. Doktór Adolf Stine miał także bogatego ojca. Dzięki swym ojcom obaj mieli poparcie pewnego syndykatu, który inwestował swe kapitały w aferze klondickiej.
— O, u nich pieniądz — to wszystko — mówił Krótki. — Kiedy przyjechali do Dyea, „porto” skoczyło już siedemdziesiąt centów od funta, a w dodatku Indjan wcale nie było. Właśnie przybyła partja ze wschodniego Oregonu — prawdziwi górnicy. Zabrali się do zorganizowania zaprzęgu Indjan po siedemdziesiąt centów od funta, a mieli trzy tysiące funtów bagażu. Naraz zjawił się Sprague