śniadania, aż słabo robiło się z głodu. Kolana trzęsły się pod nim. Krótki, doświadczając niewątpliwie tych samych uczuć, zaczął szukać wśród rynek i kociołków i wyciągnął sagan z ugotowaną zimną fasolą, wśród której kryły się wielkie kawały wędzonki. Była tylko jedna łyżka z długą rękojeścią, więc jedli nią naprzemian, grzebiąc w garnku. Kita ogarnęło niezłomne przekonanie, iż nigdy w życiu nie jadł czegoś tak dobrego.
— O, Boże, człowieku! — mruczał, jedząc. — Dopiero tu poznałem, co to prawdziwy apetyt.
Sprague i Stine zaskoczyli ich przy tem miłem zajęciu.
— Cóż to za guzdralstwo! — oburzył się Sprague. — Czy nigdy nie ruszymy?
Krótki głęboko zanurzył łyżkę w garnku, a potem wręczył ją Kurzawie. Nie odpowiadali, dopóki nie opróżnili garnka i póki dno nie zagrzytało pod łyżką.
— Istotnie, myśmy nic nie zrobili — rzekł wreszcie Krótki, wierzchem dłoni ocierając usta. — Myśmy tu siedzieli z założonemi rękami. Prawda, panowie nie będziecie mieli teraz co jeść. Że też nie pomyślałem o tem!
— Owszem, owszem — odpowiedział Stine żywo. — Myśmy już jedli w jednym namiocie z przyjaciółmi.
— Spodziewałem się tego — mruknął Krótki.
— Ale jeśliście już skończyli — to jazda!
— Oto łódź! — wskazał Krótki. — Bagaż już na niej. Jakże panowie chcecie się teraz zabrać do odbicia od brzegu?
Strona:Jack London - Wyga.djvu/47
Ta strona została uwierzytelniona.