Strona:Jack London - Wyga.djvu/52

Ta strona została uwierzytelniona.

Kit wyszczerzył w złośliwym uśmiechu zęby do tego szyderskiego napisu.
— Ha! — wykrzyknął Krótki, broniąc się przed zarzutami Stine’a. — Oczywiście, umiem czytać i pisać i wiem, że „Chechaquo” znaczy „Mamin Synek”, ale moje wykształcenie nie sięga tak daleko, abym się brał do malowania łodzi.
Szyderstwo ukłuło, więc chlebodawcy krzywo patrzeli na Kita, który jednak ani pisnął, że właśnie poprzedniej nocy Krótki błagał go o wymalowanie tego paskudnego słowa.
— To było niegorsze od tego „szlema”, któregoście im dali wówczas swem niedźwiedziem mięsem! — zwierzał mu się potem Krótki.
Kit parsknął śmiechem. W miarę jak odkrywał w sobie wciąż nowe źródła sił, rosła w nim niechęć do chlebodawców. Nie było to skutkiem nieustannej zresztą irytacji, lecz raczej lekceważenia. On miał już przedsmak niedźwiedziego mięsa i zasmakował w niem — od nich zaś uczył, jak go jeść nie należy. W duchu dziękował Bogu, że nie jest do nich podobny. Zbrzydli mu tak, że jego niechęć zaczynała graniczyć wprost z nienawiścią. Ich złośliwość nie drażniła Kita tak, jak ich niedołęstwo. Zbudził się w nim stary Izaak Bellew i inni twardzi członkowie tej rodziny.
— Krótki! — rzekł pewnego poranku, kiedy, jak zwykle, nie można się było w łodzi doczekać chlebodawców. — Czuję, że byłbym zdolny trzepnąć jednego i drugiego wiosłem po łbie i rzucić do rzeki.