sterze, dwóch wiosłowało, a czwarty rąbał lód. W zajęciach tych zmieniali się kolejno. Północno-zachodni brzeg zbliżał się z każdą chwilą, ale i wicher zmieniał się w huragan i wreszcie Sprague, zmęczony i wyczerpany, wyciągnął swoje wiosło. Krótki, choć jego kolej jeszcze nie przyszła, skoczył do wiosła.
— Rąbcie lód — rzekł, podając Sprague’owi siekierę.
— Ale poco to wszystko! — jęknął Sprague. — Nie damy i tak rady. Wracajmy.
— Pojedziemy dalej! — mówił Krótki. — Rąbcie lód. A kiedy wytchniecie — zluzujecie mnie.
Był to ciężki trud, a gde wreszcie przybili do skalistego brzegu, pełnego raf, pokazało się, że niema miejsca zdatnego do lądowania.
— Mówiłem wam! — odezwał się żałośnie Sprague.
— Aniście nawet nie pisnęli! — odpowiedział Krótki.
— Wracajmy.
Nikt nie odezwał się ani słowem, a Kit, odbiwszy od niegościnnego przylądka, skierował łódź na jezioro. Woda była tak wzburzona, że czasami jedno uderzenie wiosła posuwało łódź zaledwie o stopę naprzód, a zdarzały się chwile, w których wiosłowali na miejscu, znoszeni przez fale. Kit starał się wszelkiemi sposobami dodać otuchy niedołęgom. Tłumaczył im, że żadna z łodzi, które odpłynęły w tym kierunku, nie powróciła, że musi tu być jakieś schronisko, czy miejsce do wylądowania. Pracowali tak godzinę, jedną, drugą.
Strona:Jack London - Wyga.djvu/66
Ta strona została uwierzytelniona.