— Gdybyście, chłopcy, wlali tak w te wiosła kawę, którą popijaliście w łóżkach, z pewnością dawno już siedzielibyśmy przy ogniu! — żartował Krótki. — Kiwacie się i kiwacie, a nie ruszamy się naprzód ani na krok.
W kilka minut później Sprague puścił wiosło.
— Nie mam już sił! — rzekł ze łzami.
— My też! — odpowiedział Kit tak strasznie wyczerpany, że gotów był płakać lub zamordować kogo. — A mimo to pojedziemy dalej.
— Wracajmy. Zawróćcie.
— Krótki, skoro on nie chce wiosłować, weź od niego wiosło.
— Pewnie! — brzmiała odpowiedź. — Może rąbać lód.
Ale Sprague nie chciał oddać wiosła. Stine przestał wiosłować i łódź zaczęła się cofać.
— Zawracać, Kurzawa! — rozkazał Sprague.
Zaś Kit, który nigdy złego słowa nikomu nie powiedział, zadziwił sam siebie.
— Prędzej was djabli wezmą! — krzyknął. — Bierzcie się natychmiast do wiosła!
W chwilach wyczerpania ludzie zapominają o wszelkich prawach cywilizacji. Taka chwila nadeszła. Każdy z tych czterech ludzi doszedł do swego punktu przełomowego. Sprague ściągnął mitynki, dobył rewolweru i zmierzył do sternika. Była to dla Kita rzecz nowa. Nigdy mu nikt rewolwerem nie groził. Ale nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia.
Wyglądało to zupełnie naturalnie.
Strona:Jack London - Wyga.djvu/67
Ta strona została uwierzytelniona.