Strona:Jack London - Wyga.djvu/70

Ta strona została uwierzytelniona.

im sprawiały zesztywniałe mięśnie, i słaniając się na nogach z niewyspania.
— Która godzina? — spytał Stine.
— Pół do dziewiątej. Ciemno jeszcze — stwierdził Sprague.
Krótki wyciągnął dwa boczne kołki z ziemi i namiot pochylił się.
— Bo też to nie jest pół do dziewiątej rano — rzekł — ale wieczorem. Prędzej. Jezioro zaczyna zamarzać. Musimy się z niego dziś wydostać.
Stine siedział skrzywiony i wściekły.
— Niech sobie zamarza. My się ani ruszymy.
— Bardzo słusznie. Wobec tego my dwaj siądziemy na łódź i pojedziemy.
— Najęliśmy was...
— Abyśmy was dowieźli do Dawsonu. Wieziemy was, czy nie?
To mówiąc, zwalił im na głowę pół namiotu.
Wyrąbali sobie drogę w cienkim lodzie zatoki i wydostali się na jezioro, gdzie woda ciężka i jakby ze szkłem zmieszana, z każdem uderzeniem wioseł przymarzała do nich. Wydawało się, jakgdyby się ciągnęła, tak się przylepiała do wioseł i, ściekając, zamarzała w powietrzu. Powierzchnia ścinała się coraz bardziej, hamując i tak powolne posuwanie się łodzi.
Nieraz później Kit, odtwarzając sobie w pamięci tę noc i zbierając napółzatarte wspomnienia, ze zdumieniem myślał o tem, jak strasznie musiał wówczas cierpieć Sprague i Stine. On sam miał wraże-