przenośny piecyk żelazny; kucali przy nim Stine i Sprague przez długie, bezczynne godziny. Poddali się, nie wydawali już rozkazów, a jedyne, czego pragnęli, było dotrzeć wreszcie do Dawsonu. Krótki, usposobiony jak zwykle, pesymistycznie lecz nieznużony i wesoły, wyśpiewywał na cały głos trzy pierwsze wiersze strofy jakiejś dawno zapomnianej pieśni, a im zimniej było, tem głośniej śpiewał:
„Jak Argos starych czasów
Idziemy z Grecji w świat,
By zdobyć — tum-tum, tum-tum, tum-tum!
Złotego Runa kwiat”.
Kiedy mijali ujście rzek: Hootalinqua, Wielkiego i Małego Łososia, zauważyli, że rzeki te niosą kry do samego Yukonu. Kry te zbierały się i gromadziły dokoła łodzi, przylepiały się do niej i wieczorem trzeba było łódź wyrąbywać z prądu. Tak samo było rano.
Ostatnią noc na lądzie spędzili między ujściem Białej i Rzeki Stewarta. O świcie spostrzegli, że pas wody szeroki na pół mili, Yukon, był cały biały od jednego skutego lodem brzegu do drugiego. Krótki klął na zatrzęsienie świata, ale z mniejszym humorem niż zwykle i zafrasowany spojrzał na Kita.
— Nasza łódź będzie ostatnią, która tego roku przyjedzie do Dawsonu — rzekł Kit.
— Kiedy niema wody, Kurzawa!
— To pojedziemy lodem. Jazda, w drogę.
Sprague’a i Stine’a, napróżno protestujących, wrzucono jak tłumoki do łodzi.