Strona:Jack London - Wyga.djvu/79

Ta strona została uwierzytelniona.

— Bajecznie! Doczekamy z pewnością spłynięcia lodów. Słuchajcie, Kurzawa, nasze psy są — jak się okazuje — wcale dobre. Handlarz ofiarował mi za pięć z nich po dwieście dolarów. Powiedziałem mu: Nie da rady! Na szczęście wypasły się tak, że można się z niemi pokazać, ale tylko warjat karmiłby psy mięsem, którego funt kosztuje dwa i pół dolara. Chodźcie, napijemy się czego. Właśnie chciałem oblać te osiemnaście funtów cukru.
W kilka minut później, kiedy odważał złoty piasek za wódkę, drgnął.
— Ach, zupełnie zapomniałem o człowieku, z którym się poznałem w Tivoli. Ma na sprzedaż zepsutą wędzonkę po półtora dolara za funt. Możemy nią karmić psy i na każdym funcie oszczędzimy w ten sposób dolara. Trzymaj się ciepło!
— Do widzenia, — odpowiedział Kurzawa. — Wracam do chałupy i kładę się spać.
Ledwie Krótki odszedł, w podwójnych, ciężkich drzwiach stanął człowiek, zakutany w kożuch i futra. Na widok Kurzawy twarz jego rozjaśniła się szerokim uśmiechem. Kurzawa poznał w nim Brecka, tego samego, którego czółno przewodził swego czasu przez Pułapkę Kanyonu i Prąd Białego Konia.
— Dowiedziałem się, że jesteście w Dawson — mówił Breck pośpiesznie, ściskając mu dłoń. — Szukam was już pół godziny. Wyjdźmy stąd, mam wam coś powiedzieć.
Kurzawa rzucił żałosne spojrzenie w stronę huczącego pieca, rozpalonego do czerwoności.
— Czy nie możnaby tutaj?