Strona:Jack London - Wyga.djvu/83

Ta strona została uwierzytelniona.

spokój kalendarzowi. Pobudzisz ludzi i cały Dawson za nami poleci.
— Ale! A nie widzisz to światła w tej tam chałupie? A w tamtej? Nie słyszałeś, jak ktoś trzasnął przed chwilą drzwiami? O, Dawson śpi, to pewne! A te światła? To nic, to tylko umarłego chowają. Nikt z nich o biegu nie myśli, głowę dam za to.
Kiedy stanęli u stóp zbocza i znaleźli się w Dawsonie, zewsząd dolatywał skaczący blask świateł w chatach, trzaskanie drzwiami a na tyłach skrzyp licznych kierpców na ubitym śniegu. Krótki znowu sobie pofolgował.
— Do djabła, ileż tu tych żałobników!
Minęli jakiegoś człowieka, który stał na ścieżce i cichym głosem wołał niecierpliwie:
— Charley, chodź-że już raz!
— Kurzawa, widzisz ten worek na plecach? Musi być daleko na cmentarz, skoro żałobnicy biorą ze sobą nawet koce.
Zanim doszli do głównej ulicy, setki ludzi szło sznurem za nimi a gdy przy zwodniczem świetle gwiazd szukali ścieżki, idącej z wysokiego brzegu ku rzece, słyszeli, jak wciąż nowi ludzie nadchodzą. Krótki pośliznął się i zjechał nadół w miękki śnieg po wysokiem na trzydzieści stóp zboczu. Kiedy wstawał, zwalił go z nóg Kurzawa, który zjechał tuż za nim.
— Ja pierwszy wpadłem na myśl! — zachichotał, zdejmując rękawice i wytrząsając z nich śnieg.
Po chwili zmykali co sił przed walącemi się nadół ciałami swych naśladowców. W czasie za-