marzania rzek powstało tu pole zbitej kry, której śpiczaste bryły pomieszały się ze śniegiem. Kurzawa, przewróciwszy się kilka razy i potłukłszy się boleśnie, wyjął świecę i zapalił. Idący za nim ludzie przyjęli to radosnym okrzykiem. W bezwietrznej nocy, świeca paliła się jasno i nie gasła, a przy jej świetle szło się prędzej.
— To z pewnością bieg! — stwierdził Krótki. — A może to tylko lunatycy?
— W każdym razie idziemy na czele tej procesji — odpowiedział Kurzawa.
— A ja nie jestem znów tak bardzo tego pewny. Chyba że to światełko przed nami to tylko robaczek świętojański. Może te wszystkie światła, to robaczki świętojańskie — to, i to, i to. Sam popatrz. Wierz mi, niejedna procesja już nas wyprzedziła.
Milę szło się przez kry na zachodni brzeg Yukonu a na całej przestrzeni wijącego się szlaku migotały światełka za nimi, aż ku samemu brzegowi, i było tych światełek jeszcze więcej.
— Słuchaj, Kurzawa, to stanowczo nie bieg, ale emigracja! Przed sobą mamy z tysiąc ludzi, za sobą co najmniej dziesięć tysięcy. Wobec tego posłuchaj, co ci wuj powie. Radzę dobrze i wiem, co mówię. Ten bieg nie dla nas. Wracajmy do domu spać.
— Oszczędziłbyś lepiej płuca, jeśli nie chcesz zostać wtyle! — odpowiedział Kurzawa niechętnie.
— O, ja wiem, że nogi mam krótkie i zginam je podczas marszu w kolanach, ale dzięki temu nie męczę sobie mięśni i pewien jestem, że wezmę każdego „pikiniera” na tym lodzie.
Strona:Jack London - Wyga.djvu/84
Ta strona została uwierzytelniona.