Wiedział Kurzawa, że to nie przechwałki, bo oddawna już znał fenomenalną umiejętność chodzenia swego towarzysza.
— A ja naumyślnie szedłem wolniej, abyś mi mógł dotrzymać kroku — podrażnił go.
— A ja wciąż depczę ci po piętach. Jeśli nie możesz iść prędzej, puść mnie naprzód i — długi krok!
Kurzawa przyśpieszył kroku i po chwili był już na tyłach najbliższej garści współzawodników.
— Ty, Kurzawa, ryp przez nich! — wołał na niego towarzysz. — Wal przez ich niepogrzebanego nieboszczyka. — To nie pogrzeb! Gwiżdż na mróz i goń jak z piórkiem!
Kurzawa naliczył w tej grupie ośmiu mężczyzn i dwie kobiety a zanim przeszli przez kry, on i Krótki pozostawili za sobą drugą grupę, liczącą dwadzieścia głów. W odległości kilku stóp od brzegu zachodniego szlak, skręcając na południe, wychodził na gładkie pole lodowe. Ten lód ukryty był teraz pod wysoką na kilka stóp warstwą sypkiego śniegu. Przez śnieg wiodła droga, wyjeżdżona przez sanki, właściwie wąska ścieżyna, jako tako ubita, a szeroka wszystkiego na dwie stopy. Po obu jej stronach zapadało się w śnieg po kolana i głębiej. Dopędzeni tu uczestnicy biegu nie chcieli zejść z drogi, tak że Kurzawa i Krótki często grzęźli w śniegu i wyminęli ich z najwyższym wysiłkiem.
Krótki był rozbuchany i złośliwy. Kiedy uczestnicy biegu narzekali, że ich wymijał, odpowiadał uprzejmie.
Strona:Jack London - Wyga.djvu/85
Ta strona została uwierzytelniona.