Strona:Jack London - Wyga.djvu/99

Ta strona została uwierzytelniona.

— mówił Krótki, wyznaję szczerze, że mam dość i jestem zmęczony. A ty też. I wolno mi ryknąć na cały głos, że w dalszym ciągu trzymałbym się tego szlaku, jak zdychający z głodu Indjanin trzyma się zębami wędzonego niedźwiedziego ścierwa. Ale ta biedna pannica nie będzie mogła ruszać giczałami, jeżeli czegoś nie sfruga. Tu rozpalimy ognisko. Cóż wy na to?
Tak szybko, zręcznie i zmyślnie zabrali się do rozbicia prowizorycznego obozu, że Joy, przyglądając się im krytycznie, musiała przyznać, iż starzy koloniści nie mogliby zrobić tego lepiej. Podściółka z sosnowych gałęzi, przykrytych kocami, stanowiła grunt do odpoczynku i czynności kuchennych. Nie zbliżali się jednak do ognia, póki bezlitośnie nie wyszurowali swoich nosów i policzków.
Kurzawa plunął w powietrze, a bezpośredni trzask był tak bezpośredni i głośny, że potrząsnął głowę.
— Poddaję się! — rzekł. — Nigdy jeszcze nie widziałem takiego mrozu.
— Jednej zimy w Kojokuku było osiemdziesiąt sześć stopni mrozu, odpowiedziała Joy. — W tej chwili mamy co najmniej siedemdziesiąt — siedemdziesiąt pięć. Jestem pewna, że odmroziłam sobie policzki. Palą mnie jak ogień.
Na stromych stokach góry nie było lodu — zato napełniono czajnik delikatnym, twardym, kryształowym śniegiem niby miałkim cukrem, i na nim ugotowano kawę. Kurzawa przysmarzył wędzonkę