Strona:Jadwiga Bohuszewiczowa - Szlachetność serca.pdf/16

Ta strona została przepisana.

szły z Giggio, kiedy pan nas spotkał i zabrał razem.
Diewczynka wykręciła się na pięcie i w pod skokach wybiegła z namiotu, a Giggio nałożył czapeczkę, zarzucił na ramiona płaszczyk i wybiegł popatrzeć na jasną, zalaną potokami złocistego słońca przestrzeń łąk i pól uprawnych, na zielone drzewa ogrodów i na ludzi innych, łagodnych i uśmiechniętych, tak różnych od jego pana, który kląć i bić potrafił.
A ta mała dziewczynka, z którą dziś rano rozmawiał, jakaż była dobra i malutka, o wiele lepsza i milsza od Elzy, która wiecznie się z niego wyśmiewała. Ale nie trzeba myśleć o tem, trzeba pomyśleć o zdobyciu pieniędzy, dużo pieniędzy dla pana, żeby biedne pły i małpka nie dostała na kolację batów zamiast kawałka rozmoczonego chleba.
Pogrążony w tych myślach Giggio, kręcił się po pustych w tej chwili ulicach osady, zaglądał do otwartych drzwi domów i szedł coraz dalej i dalej.
W ten sposób zaszedł na koniec osady w chwili, kiedy z ostatniego jej domku wyszły dwie małe dziewczynki i wziąwszy się za ręcę pobiegły w stronę fabryki. Giggio wszedł do opuszczonego domku, wyszedł jednak zaraz i z rozjaśnioną twarzyczką szybkim krokiem wrócił do cyrkowego namiotu.