cając tonie i krzesząc w nich złote blaski.“ Od tych łodzi płynących przyleciał śpiew chóralny:
„Leci liście z drzewa, co wyrosło wolne,
„z nad mogiły śpiewa jakieś ptaszę polne.
„Nie było, nie było, matko, szczęścia tobie,
„wszystko się zmieniło i twa dziatwa w grobie.“
Po prześpiewaniu tej pieśni i paru jeszcze, już tylko męski chór zagrzmiał, zahuczał inną skargą, innym, a ciężkim, w tony zaklętym postrachem.
„Jak to pięknie, jak to ładnie,
„kiedy ułan z konia spadnie.
„Koledzy go nie żałują,
„jeszcze końmi go tratują...“
Daleko leciały te dźwięki, daleko; obijały się także o ciemne w tej chwili okna korczyńskiego dworu. Po nieoświetlonych pokojach p. Benedykt chodził i słuchał. „Może nawet słuch natężał i podchwytywał słowa pieśni:
„Szumiała dąbrowa, wojacy jechali.“
Znów chodzić zaczął. O, jak to dawno, dawno było, kiedy te dźwięki i te słowa uderzały o jego młode, gorące serce.
Stanął znowu:
„Nie było, nie było,
Matko, szczęścia tobie.“
Benedykt westchnieniem przeciągłym z głębokiej piersi odpowiedział:
„Wszystko się zmieniło
i twa dziatwa w grobie.“
A potym jeszcze powtórzył: „W grobie, gdybyż wszyscy w grobie!“
„Nie mógł słuchać, nie mógł już dłużej słuchać tych dźwięków i słów, które zdawały się spływać z promiennego szczytu jego świeżej, gorącej miłości... Ciężkim krokiem