Strona:Jadwiga Marcinowska - Eliza Orzeszkowa, jej życie i pisma.djvu/56

Ta strona została uwierzytelniona.

— Na kogo? czyich? — zapytał Benedykt.
— Ludzkich, — na ciebie ojcze!
Porwał się Benedykt: „Wiem, gdzie byłeś. Domyślam się, co ci tam Bohatyrowicze nagadali! Skarżą się, że dobro ich zagrabiłem, że ich ze skóry obdzieram, prawda?
— Tak, ojcze!
— Czekajże więc!
I wyjął zwój papierów. „Musisz popatrzeć i przeczytać. Musisz przekonać się, że ten kawał ziemi, o który mi oni proces wytoczyli, do Korczyna zawsze należał. Musisz zawstydzić się za posądzenie, że twój ojciec kogokolwiek okradać chce. Nie! jakimkolwiek jestem, do tego jeszcze nie doszedłem...“
Witold odpowiedział: „Przekonany byłem, że nawet myśl o przywłaszczeniu sobie cudzej własności przejść ci, mój ojcze, przez głowę nie mogła.“
— „Więc cóż? więc o co chodzi? więc czyjaż w tej sprawie wina“?
— „Twoja, ojcze“!
Benedykt wybuchnął: „Oni jak tabaka w rogu ciemni, wierzą każdemu pokątnemu doradcy, który z nich sobie trzodę dojnych krów chce uczynić; oni na każdym kroku wyrządzają mi psoty i szkody!..
— „Przebacz, ojcze, przerwał Witold; dlaczego oni ciemni jak w rogu? dlaczego chciwością pożerani? dlaczego nieprzyjaźni? Czy niczyjej winy w tym niema, tylko ich jednych?“
I gorącemi słowy począł przemawiać ten syn do ojca. Mówił długo o wielkiej potrzebie oświaty i wzajemnej miłości, ażeby wybawić i podźwignąć naród, ażeby nieść ratunek tym „krwawym cierpieniom wyrastającym z gruntu oranego przez złość i przemoc.“
Benedykt słuchał i czuł, że z obfitych i gorących słów syna powstawała i o pierś mu uderzała jakaś fala błękitna, śpiewna, niegdyś mu dobrze znana, lecz przez życie pochłonięta, a teraz niby z przepaści życia ku niemu powracająca. Obruszył się jednak raz jeszcze i szyderstwem bryznął.
Witold drżał cały: