Strona:Jadwiga Marcinowska - Vox clamantis.djvu/11

Ta strona została przepisana.

czelnika tej straży, gdy posterunki obchodził po kolei.
W »Bet-ha-Moked« czyli »Izbie ogniska« stary Meszullam Ben Neftali ogrzewał przy migotliwym płomieniu bose nogi. Na wiek zważywszy, mógłby się łacno wymówić od stróżowania. Jednak się nie wymawiał, bo o sen mu było tak trudno, że zda się, nie zamykały się nigdy te mrugające, zaczerwienione powieki. Więc z chrypliwym śmiechem powiadał, że to mu różnicy nie czyni.
Izba przestronna była i sklepiona pod dość wysoką kopułą. Składała się z dwu części nizką przegrodą poprzeczną rozdzielonych. Połowa północna leżała już poza świętym obwodem, na okólnym, zewnętrznym terasie »Hel«. To też dozwolonem tu było siadywać i pokładać się dla wytchnienia albo gwoli za życiu snu.
Starsi sypiali na kamiennych wzniesieniach pod ścianami, młodzież kapłańska wprost na podłodze. Ognisko paliło się tutaj stale.
Meszullam opuścił głowę na piersi. Na drobnej, zmarszczonej twarzy rysował się nos bardzo wydatny, zagięty haczykowato; powieki nieustannie mrugały nad zmęczonemi oczyma. Wydawał się pogrążon w jakiejś apatycznej odrętwiałości. Zgoła nie zwrócił uwagi na lekki szmer poza sobą.