Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/10

Ta strona została uwierzytelniona.




Pamiętam przed rokiem — jedną, przedziwnie smutną, marcową noc w Paryżu.
Obszerny, chłodny pokój o ceglanej podłodze, gdzieś wysoko, na któremś piętrze i w starej dzielnicy za placem Panteonu. — Dwa duże okna spoglądają na bezlik dachów — bliżej, i dalej, i jeszcze dalej, aż gdzie jest kres widzenia. Ale oto teraz szarawe światło tej dziwnej nocy tłumi występowanie kształtów, a jeno dozwala im majaczeć. Godzina druga, więc ta jedyna na całą dobę i krótka przerwa w zdyszanym ruchu wielkiego miasta.
Zanim się znów obudzi, przez chwilę bezwzględnie nad wszystkiem panuje wicher.
Wzmógł się, spotężniał, rozszalał; wyje niepodzielnie władnący w półświetle smutnej nocy. Pod przepaścią szarego nieba, nad oce-