Świecą się, odbijają smugami na wodzie, większe i mniejsze, rozmaite.
A w tem wszystkiem pospołu jakby jakiś ruch przyczajony, gotowość odpłynięcia. I to naprawdę piękne.
A zaś rzecz wielka to przychodzący tutaj w cichym poszepcie oddech morza.
Noc bardzo ciepła. W powietrzu zdają się jeszcze unosić wspomnienia przesłodkich żarów dnia... A oto chwilami nadciąga wilgotny, słonawy wiew.
Bo przecież tam, za owym pierścieniem światełek zamykającym widnokrąg portu, jest ono, które nie odpoczywa, wieczyście bezsenne, pełne morze.
Cicho pomyka barka, wioząca podróżnych do statku.
Patrzy się na tę ciemną, niemal że czarną wodę, słyszy się jej szept lekki o dalekich, przedziwnych nad odmętami sprawach.
Chwilami wynurza się nam na drodze wysoki zrąb, ściana. Opływamy ją, spoglądając do góry na wyniośle sterczący pokład.
I znowu przestrzeń czarniawa a po niej smugi złote.
Tak się porzuca brzegi Grecyi.
W myśli zarysował się moment przybycia.
Nietylko się zarysował, ale przecudownie zagrał kolorem.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.