Onego czasu, jako i dzisiaj, kołysało się błękitne morze Śródziemne od skalistych zębatych brzegów Krety do białawych, płaskich afrykańskich wybrzeży. Na tej przestrzeni niema już żadnej wyspy i bujny, płynny, ruchliwy żywioł rozlewa się z poczuciem nieskończonej swobody.
Właśnie przed chwilą wzeszło było złociste słońce; wstępowało pod górę na niebieski strop. Wstawał dzień młody w całem znaczeniu tego wyrazu. Świeżość biła od wód.
Wszystka ogromna, lekko zwichrzona, płaszczyzna swawoliła pogonią biało-grzywych, spienionych „baranków“, które wydęcie fali na moment stwarza, a spadek fali w momencie znowu gładzi.
Sinawość powszechnej barwy nasiąkała stopniowo żywem słonecznem złotem, aż się rozigrał najczystszy błękit, przetykany siatką promieni.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/122
Ta strona została uwierzytelniona.