zlały się w bieg rytmiczny, nierozerwalny, żywy.
Pośpiech zda się przestrzeni urągać. Lokomotywa rwie piersiami i dyszy; dwoje oczu rozpalonych jaskrawo, z tyłu puszczony rozciągły warkocz dymu i turkot kół nieustanny: prędzej, prędzej, w jedno dążenie, w jedno, w jedno...
W wagonie migotliwy płomyk latarki oświetla głowy Bretonek, ich czoła wysokie, wypukłe, a uparte, ich osobliwsze czepki białe.
Tu o parę staj za Paryżem już się zaciera „cosmopolis“ stolicy, a występuje koloryt jakiś całkiem odmienny, a ciekawy.
Gromadka kobiet bretońskich powraca do swych rodzinnych okolic; twardy, chropowaty akcent słuch uderzył i nieco razi.
Widok tych czół wypukłych dziwnym trafem przypomina głowy inne, — spotykane daleko, na ziemi, którą nazywają „świętą“ Żmudzią. I tamte mają taki wyraz uporu, czy oporu, lecz może jeszcze silniejszy, bardziej zacięty, zda się mówiący: „chyba z życiem“.
Noc mija.
Gdzie jesteśmy?
Wschodzący świt okaże, tymczasem wiem i czuję, że lecimy przed się na zachód, ku wielkiej masie wód nieobjętych, ku załamaniu
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/13
Ta strona została uwierzytelniona.