Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/138

Ta strona została uwierzytelniona.

kłonią się twarze, przylegają w pocałowaniu usta. Tłum to jest korny, wierzący, zapamiętały. W roku bieżącym zeszły się wielkanocne święta katolickie i greckie: z tego powodu pomnożony napływ pielgrzymów i nieustanne miejsc czczonych oblężenie.
Znaczną większość stanowią przybyli z Rosyi włościanie; liczono ich w tym czasie conajmniej na jakieś sześć, siedm tysięcy. Rosyan ze sfer zamożniejszych prawie nie widać; wszystko to w tułubach, w długich butach, futrzanych czapach, brodate. Kij w ręku, sakwa przez plecy. Kobiety z węzełkami, w przykrótkich spódnicach, z głowami obwiązanemi w ogromne chusty. Przeważnie twarze tych przybyszów niemłode; częstokroć poorane zmarszczkami, zupełnie stare.
Snują się ludziska, obchodzą niestrudzenie wszystkie miejsca i ślady. Przypadają w żarliwych pokłonach do ziemi.
Zaświecona pokornie świeczka i wymotany z węzełka pieniądz na ofiarę. Poczem znów dalej i jeszcze dalej. Niemal zawsze słychać głębokie westchnienie, a niekiedy płacz, który, zda się, rozdziera piersi człowieka.
Pielgrzymi są: tęsknili, wierzą i przyszli.
Nie ostają się jednak ci ludzie bez opieki.
Mają tutaj w Jerozolimie pokaźną posiadłość w najzdrowszej części miasta. To jak-