nych w koło kaplicach i tak aż do świtu. Jako odgłos dolatuje jedynie delikatny dźwięk ruszonego dzwonka.
Nie dotykając względów innego rzędu, poprostu ze stanowiska estetycznego ocenić w tem potrzeba niezaprzeczony dowód — wyższej kultury.
Przybliża się świtanie.
Zapewne, że cała ta noc osobliwa, zapamiętała i wrząca, rozstroiła, czy nastroiła nerwy człowieka. Ale jest przecie coś więcej. Niewysłowiona rzecz powstająca z tożsamości miejsc, z tożsamości ziemi. Niewysłowione uczucie, z jakiem od wieków ludzkość słuchała powieści, że oto pewnego dnia, bardzo rano „stało się wielkie drżenie... albowiem Anioł Pański zstąpił z nieba i przystąpiwszy, odwalił kamień i siedział na nim...“
Przybliża się świtanie.
Jako wybuch tęsknoty wzleciał ku zorzy ten różnorodny i rozgorzały, wielojęzyczny, nieskładny, wszelkiego ludu gwar.
A jeżeli teraz w tym tłumie są, których straszny, bo niewyrażony dźwiękami, wewnętrzny krzyk mówi za całe, przywalone kamieniem pokolenia... Jeżeli są tacy, muszą jeszcze raz wszystko przeżyć...
Bielejąca zaranna chwila staje się bardzo ciężka. Do niezniesienia, do ostatecznych, już przeraźliwych granic...
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/150
Ta strona została uwierzytelniona.