Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/157

Ta strona została uwierzytelniona.

Zaliż nie w tym rodzaju musiały być owoczesne wsie?
Dalej przy drodze, która chwilowo w dół zbiega, niska i krągła w obramieniu kamiennem, przykryta studnia. Dziewczyna w ciemno-szafirowej, a podtrzymanej szerokim pasem sukni, w białej zasłonie, ze smukłym glinianym dzbanem na głowie, oczekuje snać towarzyszek, by społem zacząć mozolne czerpanie wody.
Wyminąwszy wioskę i studnię, ścieżka znowu pnie się do góry.
Zawarły się poza nami poszczerbione krawędzie; rozpostarty jest spokój linii i ciszy.
Przed nami i ku nam powiew, który na wyżynach panuje.
Spojrzmy: tam na lewo, nad ścieżką, roztoczonym cieniem poważna, wyniosła i rozłożysta, szumiąca kępa drzew.
Ukazała się jak zjawisko. Przyciąga oczy coś więcej — niż oczy.
W chodzi się w nagły, ale przyjemny chłód. Zaszeptały obfite drobne liście.
Potężne konary wyginają się we wsze strony, a niektóre najniższe wyciągnięte są niemal prostolinijnie nad ziemią.
Te wielkie drzewa przydrożne nazywają tutaj dębami, i jest podanie, że Chrystus odpoczywał w ich cieniu.
Kiedy?