Idźmy dalej, właśnie tam do poprzecznej nawy.
Gdybyśmy chcieli teraz utrzymać tak zwaną trzeźwość, czy też krytyczny sposób we wrażeń odbieraniu, widzielibyśmy, że w głębi jest ołtarz grecki, zaś w lewo na uboczu ormiański, którym to ormianom dano tutaj na własność dosłownie tyle miejsca, ile pokrywa kobierzec przed ołtarzem. Pamiętalibyśmy, że tuż za ścianą po lewej ręce jest kościół łaciński, przybudowany do bazyliki; że do „stajenki“ Narodzenia Chrystusowego prowadzą ze stron przeciwnych oddzielne schody, jedne dla katolików, drugie dla greków; że o prawo korzystania z obu tych zejść w niektóre szczególniejsze dni staczają się walki; że grecy niejednokrotnie pobili się z ormianami o rozpostarcie kobierca poza dozwoloną granicę; że wreszcie tam na dole w tej uświęconej grocie bezustanku stoi na straży żołnierz turecki, jako stróż bezpieczeństwa i uśmierzyciel sporów...
I to wszystko przejęłoby nas oczywiście smutkiem — niesmaku...
Aliści tak zwana trzeźwość, ta nasza krótkowzroczna, codzienna trzeźwość czasami obumiera. A dzieje się to, gdy naraz, a niekiedy ku zadziwieniu własnemu, poczynamy na coś spoglądać poprzez tęsknotę wieków.
Rozświeciły się zwyczajne oczy, rozrosło
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.