Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/213

Ta strona została uwierzytelniona.

Obraz, coprawda, w kolorycie dość twardy, i znawca znalazłby niejedno do zarzucenia, ale jest pomimo wad tych ekspresya w linii, w ruchu postaci, w twarzach rzetelność poczucia i odczucia; słowem, poezya w tem jest.
Elżbieta wybiegła na spotkanie Maryi. Stoi na pochyłości, wiodącej od progu domu. Stoi, cokolwiek naprzód podana, z wyciągnięciem ogarniających ramion.
W ramionach tych dzieweczka. Nie można określić innym wyrazem.
Głowa Elżbiety owinięta w chusty spływające aż ku dołowi, twarz poorana śladami długoletniej tęsknoty, rozświetlona promieniem nagłego w starości szczęścia.
Zda się nam, że słyszymy, jak mówi:
„A zkądże mi to, że przyszła matka Pana mojego do mnie?“
Pochyla się z nieskończoną tkliwością:
„Oto jako stał się głos pozdrowienia twego w uszach moich, skoczyło od radości dzieciątko w żywocie moim.
„Błogosławionaś, któraś uwierzyła, albowiem spełni się to, coć jest obiecane od Pana...
A dzieweczka, w ramionach sędziwej krewnej leżąca, poczyna odpowiadać: „Wielbij, duszo moja, Pana. I rozradował się duch mój w Bogu, zbawicielu moim“...
Niewysłowiony czar jest w uścisku owych