jące czeladź kapłańską, postępują kolejno wydłużonym szeregiem.
Zacharyasz jedzie w środku: muł pod nim tęgi, bogato przystrojony. Jedzie przed siebie zapatrzon i poważny, jako wiekowi i godności przystało, aliści na twarzy rozlana dziwna słodycz.
Słudzy pomiędzy sobą szepcą o przytrafionem niedawno, a niepojętem zdarzeniu. Oto pewnego ranka wszedł był sędziwy kapłan do kościoła według kolei stanowiska swojego, bo właśnie przypadały nań losem miesiące urzędowania.
„A wszystko mnóstwo ludu było na zewnątrz, modląc się godziny kadzenia“...
I „oczekiwał lud Zacharyasza, a dziwowali się, że omieszkiwał w kościele.
„A gdy wyszedł, nie mógł przemówić do nich, i poznali, jako widzenie widział... A on skiwał na nie i pozostał niemym... “
Jakoż istotnie od onej chwili nic odezwał się jednym wyrazem. „A gdy się wypełniły dni urzędu jego“, wybrał się bardzo śpiesznie w drogę powrotną do domu, gdzie nań oczekiwała podeszła w leciech małżonka, Elżbieta.
Co powie niewiasta, obaczywszy kalectwo męża?
Ścieżka zwraca się ku dołowi. Już za orszakiem na widnokręgu zniknęły długo widziane białe świetne mury Jerozolimy.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/215
Ta strona została uwierzytelniona.