Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

Jeszcze, jeszcze maluczko, a rozemkną się przeciwlegle wzgórza; powieje miłą rzeźwością od zachowanych po zboczach sadów, od bijącego źródła, od nadziei spoczynku w słodyczy domowych ścian.
Elżbieta, zawiadomiona o rychłem przybyciu, czeka. Wyszła na podwórze, otoczone mieszkaniem, zamknięte główną bramą. Nasłuchuje. Do uszu jej dochodzi dźwięczący świergot ptasi: z przeczystego nieba wprost na głowę spływają ogromne strugi światła.
W tej jasności widziana silna postać kobieca.
Elżbieta ma siłę. Z biódr, rozrośniętych szeroko, mogli się byli narodzić synowie dla Izraela; te piersi wykarmiłyby synów tęgich, to serce nieugaszonym płomieniem przelałoby się w dzieci.
Mocna jest w ciele i duchu.
Dlaczego taką właśnie Pan bezpłodnością pokarał i za co?
Upokorzył ją, jako w początkach Rachel, ale nie dźwignął i nie pocieszył na podobieństwo miłosierdzia, tamtej okazanego.
Oto już „podeszła we dniach swych“ pogrzebała wszelką nadzieję.
Ale nie pogrzebała bólu.
Przeżarł namiętną duszę, a sam nie stępiony żyje. Pali się w ciemnych oczach. Po-