Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/22

Ta strona została uwierzytelniona.

a błękitna przepaść zbielała wszystką powierzchnią nieukojonej fali.
Gdzieś za załomem skał zaszło słońce.
Złote błogosławieństwo dnia i świetlanej barwy odchodzi cicho w niechybny ślad za słońcem.
Nieskończona głębia zdaje się jeszcze pogłębiać; od niedościgłych, zagubionych przepaści wzbiera wieczorne płakanie morza. Jedna, druga i trzecia fala rozprysła się z jękiem o nadbrzeżne głazy.
Ogromna, biaława przestrzeń wzdęła się aż ku krańcom z niepomierną żałością; z ogromnego łona idzie dech w przelewie niedocieczonych obszarów chwiejnych, napór wód powstający i łoskot narodzony na głębi; prąd się wydziela nieubłagany — ku brzegom, jedno uderzenie, i drugie, i trzecie...
Siwe fale wspięły się wyżej; oto skaczą zdyszane na złom nadbrzeżnych kamieni. Wyżej i coraz wyżej na głazach szerokie, mokre ślady po opadnięciu chwilowem; woda ocieka w żałobnym plusku.
I znów nadejście zdyszane: wyżej, uparciej, boleśniej.
Wieczorny przypływ morza...
Trzeba oderwać ciało, które, zda się, przywarło do zapatrzonych na odmęt ziomów; trzeba się podnosić i odejść cicho — w dół po ślizkich kamieniach, w dół krętą ścieżką