ciała. Wywiązał się przecudowny, bo wolny śpiew.
Leciało to ku Janowi raczej, niźli płynęło pod jego stopy. Wszakże dzisiaj był czas. Nastawał moment, w którym głosowi, wołającemu tak długo, odpowiedzieć miała pełnym dźwiękiem pustynia.
A on, człowiek-głos uciszony, przemierzał ją z krańca w kraniec. Skrzydlata moc ponosiła Chrzciciela; zdawałoby się, że chciał tej nocy pośpiesznym krokiem pożegnać te wszystkie miejsca znane.
Koniki polne rozdzwoniły się wśród parowu. Było to w pewnej odległości od morza. Głęboki wieczór już opłynął rozłogi; ciemność zatarła kształt rozpadliny, jeno ze dna, porosłego ciernistymi krzakami, dobywał się ów dzwoniący chór. Grało smutnie i słodko, coraz śpiewniej i głośniej, aż do przepojenia powietrza roztęsknioną muzyką.
I wtedy i w tym sposobie zbiorową mocą nieprzeliczonych, drobniutkich brzmień, podniósł się oddech ziemi, przejawiający wolność tak samo, jak ją obwieszczał wyswobodzony z Martwego Morza śpiew.
W przepaścistą noc klęczał prorok na niewidzialnych piaskach pustyni. Z niedościgłego przestworza patrzały gwiazdy, wzywając mruganiem złotych oczu. Dusza wylatywała ku nim, jak ptak.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/245
Ta strona została uwierzytelniona.