stalowych trepów podobne, strzemiona arabskie mocno rozgrzane przypiekają podeszwy obuwia.
Do podnóża gór jedzie się w samo południe otwartą, kamienistą, całkiem bezdrzewną przestrzenią. Na tym obszarze jeno dwa razy w dużym odstępie napotkana jest cienka linia strumyka. Znikome to i prawie żadne wśród jałowych rozłogów, ale ujrzane zblizka przyniosło czar niespodzianki.
Wjechawszy w wodę, ażeby napoić konie, zapuszcza się wzrok wzdłuż skrętów szemrzącej wązkiej strugi: krzewy różowo kwitnących oleandrów utworzyły ponad tem śliczne, wdzięczne sklepienie.
Promyki słońca wpadają poprzez sztywne, jasno-zielone, drobnolistne gałęzie, zaś pęki kwiecia rozsypane są z czarodziejską hojnością jak w bajce. Ciche, wystarczające sobie królestwo.
Niebawem poza nami zmaleje to znów do znaczenia cienkiej, blado-zielonej nici wśród pustynnych rozłogów.
Drugi z kolei strumień, już u podnóża górskiej twierdzy płynący, zatacza się skrętem, mając po jednej stronie obszerniejszą połać drzew i krzewów oleandrowych. Smuga zieleni dźwignęła się tu ku stokom, ale dalej nie pójdzie i pozostanie jedyną. Piętrzy się dziki, nieurodzajny świat.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/253
Ta strona została uwierzytelniona.