W wielkiem, przeczystem niebie pali się złoty majestat słońca.
Poczynamy wstępować na kamieniste zbocze. Zrazu całkiem bez drogi, przez rozsypiska i miałki gruz. Potem, gdy ściany wzniosły się stromo, ścieżyną bardzo wązką i wśród wysokich głazów wijącą się wężowo.
Koń za koniem iść musi; wspinają się pracowicie.
Okolica taka bezludna, że tylko czasem napotyka się Beduina. Jeździec, lub pieszy, lecz zawsze dostatnio uzbrojony. Okolica w dzikości swej niebezpieczna, bowiem tu już wszechwładnie panuje sępie prawo koczowniczego bytu. Więc człowiek obcy nie zapuszcza się sam w te przestrzenie.
Godziny upływają, a zresztą skwar dnia stopniowo ostawał się w niższym okręgu poza nami, tutaj rzeźwość panuje bardzo miła.
Przy nagłych skrętach albo oglądając się wstecz, za każdym razem widzimy, hen! daleko w nizkiej krainie połyskujące, stalowe zwierciadło Martwego Morza. Wiemy, że ten widok nie znika; wystarczy obejrzeć się na chwilę.
A w miarę naszego wywyższenia, gdy tam zlewają się szczegóły w majaczącą wspólność jakiegoś kształtu i nieokreśloność omglonego koloru, ono, to stalowe zwierciadło, zdaje się tem potężniej błyszczeć skupionem odbiciem wszystkich promieni słońca.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/254
Ta strona została uwierzytelniona.