chu: „Rabbi, Tyś jest król izraelski, syn Boży...“
Przed takim odsłonić się – nie boli.
Wyminąwszy El-Lubban, w niewielkiej poza niem odległości urywa się bity gościniec. Dalsza droga prowadzi po nierównościach i zsypiskach kamieni. Poziom kilkakrotnie zstępuje w nagłych spadkach i znów się podnosi.
Wreszcie roztworzyła się obszerniejsza równina. Zafalowało zboże, łany gęstego, dorodnego jęczmienia.
Ciemna zieloność już poczyna przechodzić w złotawy ton dojrzewania; wszystko pole nasyca się odblaskami nadciągającej pośpiesznie najpiękniejszej – a smutnej, żniwnej pory.
Tu i owdzie na zboczach wzgórz oddalonych pokładły się pastwiska; zbiegają szerokiemi płatami aż ku środkowi doliny.
Pasą się stada koni, wielbłądów i bydła rogatego. Gromady półnagich pastuchów, przeważnie młodzież i dzieci, dostrzegłszy ciągnącą karawanę, lecą z natrętnym wrzaskiem, domagając się datku: „bakszisz”.
Czasami, a nawet dosyć często, z pomiędzy traw albo nizkich zarośli, wychylają się groźniejsze postacie ludzi silnych, posępnych, przemierzających oczyma rozciągłość i obrończą moc podróżnego taboru.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/269
Ta strona została uwierzytelniona.