Drzewa wynurzają się z mgły zarannej. Jest w tem coś prześlicznego.
Jedzie się przez chwilę szerokim gościńcem, wiodącym od Nabulus. Wszystką przestrzeń na ziemi i w powietrzu zasnował opar srebrzysto-biały. Dopiero za każdorazowem przybliżeniem się występują z tej tajemnicy najpierw górne konary, potem całkowite rozgałęzienie i pień. Zaszumiało przywitaniem porannem olbrzymie drzewo.
Po krótkim czasie skręt na prawo i opuszcza się bitą drogę.
Dzień wszedł tryumfalnie, roztapiając srebrzystość mgieł. Słońce świeci nad okolicą górzystą, poszarpaną i pustą. Wązka ścieżyna snuje się w tych wertepach, załamuje się w spadkach i znów wybiega.
Karawana rozciągnęła się długą linią.
Na samym przodzie, zapewne gwoli powadze i obronie, żołnierz w czerwonym fezie, w obdartej ciemno-niebieskiej odzieży, ze starym karabinem przewiązanym szmatą płócienną. Koń pod tym wojownikiem niemłody, ale rasowy, jeszcze zachowujący wszystką godność piękności.
Drugi z rzędu po wązkiej ścieżynie je-