dzie na zgrabnym siwku Franciszkanin bosy w brunatnym, ciężkim habicie.
Następnie sznur podróżnych.
Niektórzy, co lepsi jeźdzcy i mający rzetelnej dobroci konie, wyłamują się z przewlekłego ordynku i harcują po bokach wśród kamieni.
Inni trzymają się kolei. Są to nowicyusze, którym to z trudnością przychodzi.
Towarzystwo jest prawie wyłącznie z Włochów złożone. Gdy się sznur nadto rozciąga, od maruderów, nie mogących nadążyć, dobiega ku przodowi błagalny krzyk: „adagio!”
Słońce wstępuje coraz wyżej na czystą kopułę nieba.
W blasku migoce pstra karawana; konie różnej maści i osły; jadą mnisi, księża i świeccy pielgrzymi, kilka kobiet pomiędzy nimi; biegną, przeciskając się wśród jadących, poganiacze jucznych osiołków.
Czasami na wązkiej ścieżce taki osiołek zatamuje drogę koniowi. Wysunął się zkądś niespodzianie, plącze się u nóg końskich, przebiera drobnemi kopytkami. Odegnać się nie da żadnym sposobem.
Jest tak objuczony, że z pod pakunków wyglądają tylko cztery cieniutkie nożyny. Temniemniej drepce niezmordowanie, z uporem iście godnym tej sławy, którą wyrobił sobie w świecie.
Strona:Jadwiga Marcinowska - Z głosów lądu i morza.djvu/279
Ta strona została uwierzytelniona.